Zaczęło się od kataru, który ktoś najwidoczniej Jej sprzedał.
Z katarem poszliśmy do rodzinnej, która nic w płucach nie usłyszała i dała skierowanie do laryngologa.
Laryngolog nic w uszach, nosie i gardle nie zobaczyła, odesłała nas do rodzinnej.
Rodzinna dała skierowanie na zdjęcie klatki i w jego opisie wyczytaliśmy, że jakiś miąższ w płucu...
Zapalenie płuc.
Ale bez gorączki? Bez kaszlu?
"Takie są wirusy tej zimy, silne i przebiegłe" - odpowiedzieli mi.
"My z chorym noworodkiem" to najstraszniejsze zdanie jakie wypowiedziałam, od kiedy pamiętam. Na szczęście, jest to też silne zdanie- do każdego lekarza weszliśmy bez kolejki. Powstrzymywałam płacz, byłam przerażona, moja Mała chora.
A to był dopiero początek.
Dostaliśmy antybiotyk doustny. Mała płakała wieczorami tak, że serce się krajało. Ja razem z nią.
Katar przeszedł, pojawił się kaszel i chrypa. Po 5 dniach brania antybiotyku były nadal. Niedobrze, niedobrze, niedobrze. Wróciliśmy do rodzinnej, dała skierowanie na badania do szpitala.
W szpitalu Małą osłuchali i... przyjęli nas na leczenie!
I zaczęła się gehenna.
Najpierw szok i płacz "co ja zrobiłam, moje kilkutygodniowe dziecko musi iść do szpitala", potem "boże, ona tak płacze jak jej wbijają wenflon", następnie "jezu, jakie te łóżeczko obdrapane, metalowe, brzydkie, jak więzienne, a obok dwu i trzylatki na sali a moja taka maluteńka..." Płakałam bezgłośnie prawie non stop przez kilka godzin.
Dzieciaki na sali głośne, jedno z nich miało matkę nadającą się do Superniani (na tydzień czasu dwuletnie dziecko dostaje do zabawy jednego pluszaka, do picia gazowane napoje, jako przekąski - sok z wodą z kranu i słodziki, a to tylko część z ciekawostek). Gdy przyszło do usypiania nocnego, musieliśmy z K pójść... do świetlicy! Bo u nas na sali do północy wrzask, pisk, jarzeniówki na maxa. Gdy ją w końcu uśpiliśmy, siedziałam z półtoramiesięcznym niemowlakiem na plastkikowym krzesełku w świetlicy półtorej godziny w ciemności czekając aż ten bachor z mojej sali zaśnie.
W dzień mała sypiała krótko i lekko - bo przecież na sali dzieci które w dzień się bawią, krzyczą, maszyny do inhalacji chodzą głośno, światło mocne... Mała marudna, bo niewyspana, mi serce krwawiło. Bo do tego zaczął się problem z karmieniem.
Karmię leżąc, ze względu na duże piersi i duże ciśnienie mleka.
A matkom na oddziale dziecięcym przysługuje (uwaga) jedynie krzesełko.
Drugiej nocy, o 5 rano mała się obudziła, zmieniłam pieluszkę i przystawiłam do piersi w pozycji klasycznej. Po 3 minutach mała się zakrztusiła i zaczął się płacz. Okropny, przerażający. Wyszłam z sali do przedpokoju boxu żeby nie obudzić reszty. Próbowałam ją uspokoić, uśpić, dostawić, znów płacz, usypianie, lulanie, uspokajanie, podrzucanie, kołysanie... i tak dwie godziny. Byłam wyczerpana, zadzwoniłam po K, żeby przyjeżdżał bo nie daję rady. Pielęgniarki nie zwracały na nas uwagi, gdy pytałam czy znalazłoby się jakieś łóżko żeby się położyć, jedna odpowiedziała "to nie hotel", inną prosiłam, żeby chociaż na chwilkę, bo nie mogę dziecka nakarmić i płacze.
- Nie ma łóżek. - odpowiedzieli.
K przyjechał, zaczął lulać małą, ja położyłam się na swoim plażowym leżaku, przykryłam kocem i próbowałam odstresować. Po pół godzinie, K stwierdził "musisz ją nakarmić".
No kurwa, wiem, że muszę, ale jak??
Wpadłam na pomysł. Wcisnęłam się na łóżeczko małej, jakoś zmieściłam dupsko, K przyłożył mała, JEST! SSIE!
- Nie może pani tam leżeć! - słyszę zza pleców.
- Ale to tylko na chwilę, nie mam jak dziecka nakarmić - mówię odwracając głowę. Niestety przy tym zabiegu odsunęłam się lekko, mała puściła pierś i znów płacz.
Byłam na skraju wycieńczenia, zestrasowana i zmartwiona płaczem mojego dziecka. K doradził, by położyć się na podłodze. Byłam w takim stanie, że i na żerandolu bym się powiesiła, żeby tylko nakarmić małą (nie jadła już ponad pięć godzin). Rozłożyłam dwa koce, położyłam się, K próbował uspokoić płaczącą nadal Gabrysię.
- Nie może pani leżeć na podłodze - mówi jakiś babsztyl w drzwiach - proszę to sprzątnąć.
Co? Kurwa. Nawet na podłodze nie mogę się położyć? Mała płacze, głodna jest, a ja kurwa mać nawet miejsca w szpitalu nie mam, żeby ją nakarmić.
Rozryczałam się. Jak dziecko małe, w dupie mając co inni na sali powiedzą.
Akurat jakaś doktórka weszła.
- Czy mogę prosić jednorazowo o mleko dla małej? - spytałam płacząc.
- Ale pani nie może się poddawać, mleko mamy jest zdrowsze i co ważniejsze tańsze.
- Ale nie mogę nakarmić jej. W domu karmię na boku, bo ciśnienie mleka, mała nie przyzwyczajona, krztusi się, płacze, od kilku godzin nic nie jadła - mówię łkając.
Doktórka każe mi przystawić uspokojoną przez K Gabrysię. Myśli, że nie umiem dostawiać. Dostawiamy na siedząco, mała zaczyna płakać. Patrzę na nią błagalnie.
- Iwona - krzyczy doktórka do pielęgniarki, która akurat wyszła z naszej sali - weź tu wjedź jakimś łóżkiem.
I dostałam łóżko. Po tylu krzykach i płaczach. Jednak się znalazło.
- Widzisz, ja powinnam ci powiedzieć - mówi mi przez telefon kumpela - jak nie zrobić tam rozpierdolu, to nikt ci nic nie da.
I chyba ma rację.
Z karmieniem było lepiej dobę czy dwie - dopóki wenflon nie zaczął małej boleć i nie mogła leżeć na lewym boku. Wtedy musieliśmy kombinować z pozycją spod pachy i innymi wersjami. Wszystko skutkowało na jedno- dwa karmienia. Z usypianiem nadal była masakra. Z napięciem wyczekiwałam wyjścia do domu. Zwłaszcza, że po czterech dniach złapałam jelitówkę (panowała na oddziale)
Po pięciu dniach nas wypisali. Na wypisie informacja o poprawie stanu zdrowia. A my w domu zauważyliśmy, że kaszel i chrypa nadal są. Cholera, to po co to wszystko było???
Na drugi dzień od wyjścia ze szpitala idziemy do lekarza, przepisuje inhalacje lecznicze, mówi, że mała niedoleczona jest. Więc kolejne pięć dni leczymy ją w domu.
Mija chrypa, mija kaszel, boże, czyżby lepiej?
Piątego dnia leczenia jak koszmar powraca katar- w nocy i z rana jeździ małej po nosie. Boże, tylko nie to.
Mała pokasłuje od kataru, ciągnie nosem, płacze gdy próbujemy wyciągać smarki (co robimy w ostateczności według zaleceń lekarza), mam już dość.
Ciągnie się to już miesiąc, jutro idziemy do kolejnego lekarza, może tym razem wyleczy ją do końca.
Sprawdza się to, co mówią: "nieważne jaka płeć, byleby zdrowe".
Bardzo Wam współczuje, życzę dużo zdrówka i więcej życzliwości w około. Losie, jak ja nie lubię szpitali... bo personel to harpie i ignoranci.... w większości ...
OdpowiedzUsuńOd samego czytania wszystko mnie bolało... Najbardziej serce. Współczuję ogromnie, służba zdrowia naprawdę bywa bezduszna! A to przecież też ludzie... W głowie się to nie mieści.
OdpowiedzUsuńO matko! Koszmar jakiś! Ale jak czytam Wasze przygody szpitalne, to powraca do mnie widmo 4 dni po porodzie w takiej placówce. Modliłam się, żeby wyjść i żeby mieć spokój. Większość pielęgniarek tylko szkodziła zamiast pomagać. Nasza Zocha też ma katarek, ale smarki są białe, osłuchana, przebadana i podobno zdrowa, a katar powoli mija. Życzę powodzenia w walce z chorobą i zdrówka kochane :*
OdpowiedzUsuńTrzymajcie się dziewczyny i bądźcie dzielne!
OdpowiedzUsuńPotwierdza się, że jeśli pyska nie wydrzesz i nie ustawisz wszystkich w szeregu na baczność to guzik ci pomogą.
Ojej, faktycznie koszmar.
OdpowiedzUsuńU nas katar też się ciągnie ale na szczęście w płuckach nic nie słychać. Przez te infekcje nie możemy jednak zaszczepić małej.
Współczuje wam bardzo i dużo dużo zdrówka życzę.
Moc buziaków.
Współczuję, że musiałyście teki koszmar przechodzić, polska służba zdrowia to totalna porażka. Najgorsze jest podejście nie których pielęgniarek i lekarzy.
OdpowiedzUsuńDużo zdrówka wam życzę i oby mała szybko wyzdrowiała i już bez takich "przygód"
Współczuję, wiem w przybliżeniu co przeszłaś. Byłam cały tydzień z 12 dniowym synkiem w szpitalu. Do tej pory na samą myśl o tym czasie mam łzy w oczach. Mieliśmy byc jeden dzien na obserwacji a skoczyło sie na 8 dniach i niepotrzebnym antybiotyku. Spanie na podłodze to niestety standard...u nas jednak koniecznie chcieli dokarmiać Małego mm. Tez karmiłam na leżąco, zaczęłam na siedzące, na szczescie sie dało. Nóż w kieszeni to mało...
OdpowiedzUsuńSkąd jesteś??moje dziecko wprawdzie mialo 5 miesięcy jak dostala obturacyjnego zapalenia oskrzeli,czyli nie bylo takie maciupkie:)...ale mogę Ci polecic super lekarkę -Zabrze
OdpowiedzUsuń(nie)stety gorzów
UsuńWspółczuję przeżyć :( Zdrówka, zdrówka, zdrówka!!!!
OdpowiedzUsuńlipson, ja z miesięcznym dzieckiem też prawie wylądowałam w szpitalu- również podejrzenie zapalenia płuc i to dzień przed wigilią. Nie chcę wracać do tego, bo ile ja przeryczałam godzin to wiem tylko ja i mąż. W między czasie zachorowałam i nie mogłam jej nawet brać na ręce, a nam obu tak bardzo tego brakowało :(
OdpowiedzUsuńMasz rację, zdrowie dziecka jest najważniejsze i życzę Wam tego z całego serca!
:( Okropieństwo, co za kraj, zryczałam się jak czytałam. Dużo, dużo sił dla Was! Ściskam!
OdpowiedzUsuńMłoda przeszła zapalenie oskrzeli w wieku 3 miesięcy, charczenie i inne dolegliwości męczyły ją jakiś miesiąc po chorobie. Miesiąc latania po lekarzach, laryngologach itp. No bo przecież coś jej w klacie świszczy, w nocy się dusi z kaszlu... Z nerwów i niewyspania myślałam, że sobie w łeb strzelę... W końcu trafiłam na lekarza z powołania. Podeszłam do niego sceptycznie, bo niby jest z tych, co to antybiotyk w ostatecznej ostateczności przepisuje. Co przepisał? Nawilżanie powietrza (mokre ręczniki na kaloryfer, na nawilżacz brak bylo środków), inhalacje of kors, no i sposób, który stosuje do dziś gdy młodej zatyka nochala- swój dekolt traktuje jakimś rub-aromem, albo inną mazią z olejkami eterycznymi, Młoda w chustę i wdychać. I tak kilka dni z rzędu, czasami spała w chuście i się inhalowała. Maść majerankowa na nos. Do nosa woda morska od czasu do czasu. Pomaga. Znaczenie ma też pozycja spania- lepiej kłaść maluszka na podwyższeniu, główka wyżej niż zazwyczaj. Mam nadzieję, że choć troszkę pomoże, choroba dziecka to najgorsze co może się przytrafić, ale niestety i przez to trzeba przejść... Trzymajcie się dzielnie, zdrowia życzę :-)
OdpowiedzUsuńTrzymajcie się dzielnie, oby było lepiej. Pomodlę się za Was, powodzenia
OdpowiedzUsuńJa pierdzielę... współczuję. Przeraziłaś mnie bo nasz Antek dostał kataru w 3tyg i też pokasływał, ale jadł dzielnie a my mimo to byliśmy na izbie przyjęć i lekarz nic w płucach nie słyszał. Dał nasivin (od 3 m-ca) i flegaminę, zalecił wodę morską (którą stosowaliśmy), wyciąganie kataru (polecam NoseFrida a nie gruszkę) i oklepywanie. Starsza mgr w aptece dała zamiast nasivinu maść majerankową mówiąc, że zniszczymy dziecinie śluzówkę. Widzisz - lekarzy też trzeba pilnować. Wszystko przeszło po tygodniu, ale znów (8t.życia) znów katarek... i tu moje pytanie - jak było u Gabrysi z temperaturą? Miała gorączkę?Obudziłaś moją czujność. Życzę Wam zdrowia! -Agata
OdpowiedzUsuńZero gorączki, tylko katar był. I gdyby nie prześwietlenie płuc, to nie byłoby wiadomo, że ma zapalenie
Usuń