Minął tydzień od ostatniego KTG, umówiłam się na dziś na 17:00, niestety K w pracy, więc idę sama. Idąc przypominam sobie, że nie zjadłam obiadu, kupuję 7daysa, paczkę chrupek, ciastko orkiszowe, ciastko francuskie i kubusia (efekt głodnej ciężarnej). Spacerek przez park, żeby odhaczyć jedną z rzeczy z listy "S", wchodzę do placówki, miła pani podpina mnie pod sprzęt.
Się zaczyna.

Leżę na plecach, dzidziol wariuje w brzuchu (pewnie przez zastrzyk kalorii), maszyna kilka razy dźwięczy, że serducho wali za szybko. Przychodzi miła pani, każe kłaść się na lewy bok. Po kilku minutach sprzęt "gubi" serce, miła pani każe mi przytrzymywać czujnik. Ledwo co udaje mi się "odnajdywać" bicie na własną rękę. Po chwili miła pani każe przerzucić mi się na drugi bok, sytuacja się powtarza. Szukam czujnikiem serducha, serducho uparcie ucieka. Leżę sama, kombinując jak tu złapać dobry sygnał.

Prócz szukania serca, zerkam na linię skurczów (płaskiej i niskiej jak cholera) smutna i zdołowana. Ogarnia mnie dziwny rodzaj rozpaczy- widać, że organizm nie szykuje się na poród, a w dupie, mi już wszystko jedno, mogę rodzić nawet w przyszłym roku, niech sobie dziecko siedzi w środku, i tak mi się nie chce tego porodu... Gasnę jakoś tak...
Wchodzi miła pani i pyta czemu jestem taka blada. Odpowiadam pytaniem:
- Czy będąc na tym etapie ciąży nie powinnam mieć silniejszych skurczy?
- Trudno mówić tu o silniejszych, na ten moment nie są - i wychodzi.
Yyy... co kurna?!

Stwierdzam, że spytam o to lekarza-kawalarza

Nastrój nadal do dupy. A od miłej pani dowiaduję się dodatkowo, że mój lekarz-kawalarz mnie nie przyjmie, bo ma obsuwy. Przyjmie mnie jakaś pani doktor,jak się później okazuje- zastępca ordynatora szpitala.
Co się działo w pokoju pani zastępcy, jaki dokładnie wyglądał dialog... zabijcie mnie, nie wiem. Na pewno nie było pocieszania i żadnej delikatności. Głównie pamiętam słowo "tachykardia" oraz podpis na wydruku KTG: "skierowanie do szpitala". Czuję się jakbym dostała siekierą w głowę.

Świat zwalnia.

- Ale to jutro... czy dziś? - pytam średnio przytomnie.
- Oczywiście, że dziś - odpowiada tonem, jakbym pytała czy na pewno jest kobietą.
Sposób, w jaki pani doktor przekazuje mi informacje sprawia, że gdy wychodzę jestem przerażona i zrozpaczona. Serce mojego dziecka źle bije, muszę iść natychmiast do szpitala, dziewięć miesięcy miałam je w brzuchu, a teraz może być coś nie tak. Idę przed siebie i płaczę. Mijam ludzi w parku, płaczę, oczy zaczynają mnie szczypać, bo rozmazany tusz podrażnia oczy. Lewa stopa wykręca się pod dziwnym kątem, upadam, na szczęście nie na brzuch a na prawe kolano. Boli jak cholera. Idę dalej, nigdzie nie dzwonię, bo wiem, że i tak nie wyduszę z siebie całego zdania.
Zachodzę do Biedronki, żeby kupić pieczywo, jak na złość spotykam znajomych. Rozmazany tusz zrzucam na przemęczenie i tarcie oczu, szybko uciekam ze sklepu. Dochodząc do domu dzwonię do taty z prośbą, żeby przyjechał pomóc mi w drobnej naprawie w domu, bo K wróci dopiero po 22:00. Prawdę mówię mu dopiero na miejscu, mamie nie mówię nic- nie chcę jej stresować. Do K też nie dzwonię. 

Tata bierze torbę do szpitala (do której dorzucam dresy i jedną pidżamę) i jedziemy.

W szpitalu na izbie przyjęć oddziału ginekologiczno- położniczego czekamy około 40 minut (paradoksalnie to bardzo mnie uspokaja), potem pielęgniarka wrzuca mnie na KTG mówiąc, że jeśli wynik będzie niepoprawny- położą mnie w szpitalu. Jeśli poprawny- wypuszczą do domu. Panika sprzed godziny uciekła, jednak by jeszcze bardziej się uspokoić,  uparcie wpatruję się w monitor komputera pielęgniarki, bo wygaszacz ustawiony jest na pokaz zdjęć krajobrazów. Staram się być spokojna.

Pielęgniarka podchodzi, patrzy na wydruk.
- No, piękny wykres, ja nic złego tu nie widzę.

Świat ponownie rusza.

Leżę pod KTG około 40 minut, w międzyczasie dowiaduję się, że brak skurczy przepowiadających to wcale nie tragedia i część kobiet najzwyczajniej w świecie ich nie ma i nie oznacza to, że poród nie będzie w terminie. Po skończonym badaniu KTG, kilka minut czekam na lekarza, który gdy przychodzi (wygląda bardzo sympatycznie) potwierdza wersję pielęgniarki: bardzo ładny zapis KTG, poprzednim się nie przejmować, zły zapis nie był wcale taki zły, a mógł być spowodowany stresem, wariacjami dziecka, niedoskonałością sprzętu. Jest dobrze.
Lekarz zagląda mi jeszcze do wedżajny: szyjka jeszcze dość długa, elastyczna, porodu w ciągu najbliższych godzin nie przewiduje, mam czas. Jutro zaprasza jeszcze raz na KTG, ale wszystko wygląda dobrze, nie stresować się, "życzę dużo zdrowia" i do widzenia. 

W międzyczasie dzwonię do przyjaciółki- okazuje się, że też miała już do czynienia z panią zastępcą ordynatora: "wredna, bardzo niesympatyczna bicza" - sumuje ją. Zgadzam się. 
Amen.