niedziela, 15 grudnia 2013

Bałam się cyców moich, oj bałam. Nasłuchałam się o problemach z laktacją przed porodem, więc leżąc z łbem przygwożdżonym do szpitalnego łóżka, czekając na kolejne znieczulenie, po trzeciej nad ranem martwiłam się nie o szwy, nie o wagę, nie o przewijanie tylko właśnie o mleko.

Cóż, okazało się, że nie bez powodu.

Spotkało mnie piękne kombo cycowych problemów laktacyjnych: brak pokarmu, ból sutków, problemy z dostawianiem,  nawał pokarmu, ulewanie, czkawka, kolka i problemy z trawieniem.

Brak pokarmu

Znałam opinię, że po cesarce pokarm pojawia się z opóźnieniem i że najlepszym na to lekarstwem jest jak najczęstsze dostawianie. Zaczęłam więc krótko po pierwszym powstaniu z dwunastogodzinnego łóżka, jak tylko usunięto mi cewnik. Położne dziwiły się, że taka dzielna jestem, że się rwę do przystawiania.
Śniadanie poszło nam pięknie, obiad również. Problem zaczął się przy kolacji- 50minut na cycu i płacz. Ja spocona z nerwów i temperatury szpitalnej, zestresowana, przestraszona i zdezorientowana, w końcu wezwałam położną, która małą wzięła i dokarmiła butelką. Odebrałam to jako osobistą porażkę, ale nie poddawałam się. Przystawiałam i dokarmiałam, czekając na pokarm.
Wychodząc na trzecią dobę ze szpitala pokarmu nadal nie było. A przecież na trzecią powinien się pojawić!
Jak tylko zlądowałam w domu i uśpiłam Małą, wlazłam do neta i wygooglowałam "po jakim czasie po cesarce pojawił się pokarm". 
Zeznania mausiek były różne, najbardziej  jednak rozwaliły mnie opinie typu "nie wiem o co wam chodzi, po cesarce pokarm pojawia się od razu, tak jak po naturalnym porodzie, dla organizmu poród to poród". 
Jak CHU! - myślałam.
Przystawiałam, dokarmiałam, przystawiałam, dokarmiałam, płakałam, przystawiałam... 

Ból sutków

Jezus Maria! Ból to mało powiedziane. Trudno obiektywnie oceniać wrażliwość człowieka czy różnych części jego ciała na ból, ale moje suty to chyba są super-wrażliwe. Pierwszy tydzień przy każdym przystawieniu kurwowałam i syczałam, w drugim tygodniu  wiłam nogami i zaciskałam usta. 
Wyczytane sposoby na bolące sutki: maść Bepanthen, smarowanie własnym mlekiem, dużo wietrzenia.
Sprawdzony przeze mnie sposób: czas (niestety suty muszą się przyzwyczaić do nowego ssaka)

Problemy z dostawianiem

W szpitalu było fajnie, bo gdy nie wiedziałam jak przystawić, pojawiała się położna (mniej lub bardziej miła), w jedną rękę brała suta z otoczką, w drugą główkę dziecka, BAM! (tu pojawiał się ruch jak przy uderzaniu o siebie talerzy) i dziecko przystawione.
W domu już tak fajnie nie było, próbowałam wcisnąć dziecku suta, próbowałam ogarniać jego główkę, bo wszędzie napisane "przystawiać dziecko do piersi a nie pierś do dziecka". Nie udawało się. Dziecko zirytowane płakało, ja płakałam z bezsilności. Czułam, że z mojej winy dziecko cierpi.
W pewnym momencie jednak, po zaskakująco udanym przystawieniu (dnia któregoś z rzędu) zauważyłam, że Mój Ssak przystawił się sam. Sprawdziłam przy kolejnym przystawieniu - faktycznie! Trzymałam na odpowiednim poziomie suta, a Ssak sam się "narzucał" na niego. Widocznie ma to po tatusiu - woli po swojemu.
Wniosek: relaks, take it easy, bo nie zawsze jest zgodnie z teorią.

Nawał pokarmu

Doby piątej, gdy pokarmu nadal nie było, sięgnęłam po laktator, by bardziej pobudzić laktację. Urządzenie straszne, według mnie. Odciągałam, dawałam Małej, przystawiałam ją i dokarmiałam Bebilonem.
Jakież było moje przerażenie gdy przy kolejnym karmieniu moje sutki się schowały!!!
Mała nie mogła złapać, ja nie mogłam ich "wyciągnąć", pieprzony laktator! Dzwoniłam do jednej kumpeli, do drugiej, żadna nie wiedziała co mogło się stać. 
Płakałam- nie dość, że pokarmu brak, to nawet przystawić Małej nie mogłam. Wzięłam ciepły prysznic (nie pomógł), poszłam spać. W nocy obudziłam się z cycami jak z pornola- napompowanymi na maxa! 
Aaaaa! To ten słynny nawał pokarmu ukrył się pod schowanymi sutkami. Odetchnęłam, bo wiedziałam jak sobie radzić: ciepły prysznic dla cycusia przed karmieniem, zimna kapusta dla cycusia po karmieniu i pomoc laktatora w wyciągnięciu sutka. Udało się. Zaczęło lecieć...

Ulewanie

...lecieć aż za bardzo. Mała się krztusiła, ulewała podczas karmienia i po karmieniu. Ba! Ulewałam podczas karmienia nosem nawet! I co teraz? Google. (Jak sobie ludzie radzili bez Internetu?) Poczytałam, poczytałam i już wiedziałam.
Rada: głowa dzidzi na lekkim podwyższeniu, a cyc jak najniżej, by pokarm leciał chociaż trochę pod górkę a przynajmniej poziomo. Ja upodobałam sobie pozycję leżącą.
Pomogło. Nie wyeliminowało ulewania w 100%, bo Gabrycha jest mega łapczywa, ale widocznie zmniejszyło problem.

Czkawka

Nie zawsze się Małej odbekuje. Łazimy, głaszczemy po plerkach, czekamy czekamy. I gdy w końcu pojawia się bek, jakież jest nasze zirytowanie, gdy najczęściej po nim zaczyna się czkawka. Irytująca zarówno mnie, jak i - niestety - Dziecię me. Najgorzej gdy jesteśmy w fazie usypiania...
Powody czkawki: połknięte powietrze lub niska temperatura; ze względu na łapczywość Gabrysi, u nas jest to powód numer jeden.
Sposób na czkawkę: sama przyszła, sama pójdzie. I to jest najbardziej wkurzające. (może Wy macie jakieś własne sposoby na gópią czkawkę?)

Kolka

A jednak nie. Najbardziej wkurzająca jest słynna kolka. Okropny, długotrwały płacz dziecka, na który sposobów wiele, jednak idealnego brak. 
U Gabrysi kolkę rozpoznała moja koleżanka- ja sądziłam, że płacz musi trwać 3 godziny, żeby móc nazwać to kolką (gdzieś wyczytałam). Okazało się, że nie.
Próbowaliśmy masażu brzuszka, przyciągania nóżek do brzucha, suszarki, ciepłego okładu, butelki z ciepłą wodą, noszenia w różnorakich pozycjach. Wszystko pomagało na chwilę. Aż do następnego "skurczu".
Koleżanka powiedziała, że jej pediatra twierdzi, że dwutygodniowe dziecko nie może mieć kolki. Że to za wcześnie. Jej synek (2,5tygodnia) miał kolki, dostał skierowanie na mocz i trafił do szpitala, bo bakteria.
Przestraszyłam się i zadzwoniłam do mojej środowiskowej- może Moja Córa tez powinna dostać skierowanie na mocz? Położna uspokoiła i zadała kilka pytań:
- Je panie orzechy?
- Nie
- Dobrze. Je pani czekoladę?
- Nie.
- Dobrze. Pije pani herbatkę laktacyjną, z koprem?
- Tak.
- Dobrze. Nabiał pani je?
- Tak.
- Odstawić.
Odstawiłam. Po 3 dniach zapomniałam o kolkach. Tfu tfu, oby nie wróciły.



W laktacyjnym temacie zostając, wypróbowałam dwa typy wkładek laktacyjnych: MAM i Babydream.
Wygląd:
MAM są widocznie cieńsze i delikatniejsze, jednak gdy wkładałam w jedną miskę stanika MAM, a w drugą Babydream - nie czułam różnicy.
Efekt
Co do chłonności, trudno dokładnie powiedzieć, bo cycusie w równym tempie nie ciekną, wydaje się jednak, że MAMy są troszkę bardziej chłonne, nie "wypuszczają" tak łatwo cieczy z powrotem.
Cena
MAM: 25zł, Babydream: 5zł.



A jakie wy macie/ miałyście  przygody z laktacją?

Opublikowano 12:22 by lipson

12 komentarzy

sobota, 14 grudnia 2013

Ok, ok, wiedziałam, że podczas porodu nie "zrzucę" wszystkiego, co przytyłam w ciąży, ale nie spodziewałam się TEGO.

Gdy pierwszy raz wstałam z łóżka po cesarce ("dżizas, boli, boli, boli, boli") i poszłam z pomocą położnej do łazienki obmyć się pod prysznicem, nie zwróciłam uwagi na TO.

Dopiero za drugim czy trzecim marszem do łazienki, gdzieś z otchłani bólu pooperacyjnego, rwania sutków i ciągnięcia szwów skierowałam moje niewyspane oczy w lustro i właśnie TO zobaczyłam.

Ja w dupę pierdzielę. 

I to nie tak, że nie jestem przyzwyczajona do posiadania brzuszka- zawsze miałam z nim problem. Ale nigdy, przenigdy nie był on w formie ZASŁONY! "Wdech, wydech, wdech, wydech, to opuchlizna jest - myślałam sobie - przyjrzysz się temu dziwnemu tworowi w domu, na spokojnie".

Parę dni minęło i ON nadal tam jest - pokryty mięsno-różowymi pręgami (które przy ciąży w sumie nie wyglądały tak źle jak teraz), zaczynający się na jednym boku, a kończący na drugim, wiszący prawie do kolan - WAŁ. Wyglądam jakbym ważyła 100kg i schudła 10kg bez ćwiczeń i - o zgrozo! - prawie właśnie tak było.


- Ty wiesz, że teraz, świeżo po porodzie jesteś mega płodna - zagadała do mnie ostatnio koleżanka - musicie uważać, jeśli nie chcesz znów być w ciąży.
- Powaliło cię?! - pytam szczerze - ja się przed K już nigdy w życiu nie rozbiorę do naga! Jeśli będziemy się kochać, to tylko przy zgaszonym świetle.
- Przesadzasz - wtrąca się K.
- Tak sądzisz? - odpowiadam pytaniem - A pamiętasz nasz ostatni sex?
- No....
- To pielęgnuj te wspomnienie, tylko ono ci zostało.

Uważam się za kobietę pewną siebie, ale żarty żartami - od porodu K mnie nagiej nie widział. A jego Mały Żołnierzyk chciałby już iść na misję. Dzięki bogu, póki co zasłaniam się 6tygodniowym poporodowym zakazem sexu, ale co będzie gdy to minie?

Dziewczyny, czy ten wał się chociaż trochę wchłania? (spytała naiwnie)
Jak się go pozbyć, skoro dietować nie można, bo cyca się daje, a na ćwiczenia i czasu i siły brak?

Opublikowano 05:06 by lipson

14 komentarzy

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mówią, że na początku, w pierwszym miesiącu życia dziecka, maluch tylko je i śpi. Okazuje się, że nie do końca. Sytuacja taka ma miejsce jedynie w pierwszym tygodniu życia małego człowieka, i dzięki bogu bo niedoświadczeni rodzice mają czas by ogarnąć nową sytuację. 

A jest co ogarniać.

W gorzowskim szpitalu po cięciu cesarskim leży się na oddziale trzy doby. Dziecko jest z mamą od dwunastej godziny po porodzie (wcześniej nie można wstawać), non stop, prócz badań i ewentualnie nocy, gdzie mama może prosić o "przechowanie" dzidziola u pielęgniarek.

Po tym czasie jedziesz do domu. Jupi! Tylko się cieszyć! 
Hmm... czyżby?

Gdy na trzecią dobę dostałam wypis oraz życzenia powodzenia od pediatry i pana doktora... poszłam do kibla i poryczałam się jak małe dziecko. "Ja pieprze, jak ja sobie sama poradzę? Pokarmu ciągle nie ma, szwy  bolą, głowa pęka, a płacz dziecka nadal przeraża... Kurde, w co ja się wpakowałam?!"

Mój strach trwał kilkanaście minut, potem nie było na niego czasu.

Z dzieckiem jest tak, że jest trudno, a za jakiś czas okazuje się, że w sumie nie było tak źle i teraz jest trudniej. I tak całe życie dziecka. Funkcja rosnąca.

Pierwszy tydzień jest trudny, bo wszystko jest nowe, jednak jest łatwy bo dziecko faktycznie dużo poza spaniem, sraniem i amaniem nie robi. Wszystkie te czynności są mega istotne, ważne by przebiegały bez zakłóceń. Już pierwszego dnia po powrocie ze szpitala okazało się, że kilka gadżetów bardzo ułatwiły nam ten pierwszy tydzień. Polecam:

1) dziennik Maluszka Czas
Zaraz... którą pierś podawałam ostatnim razem? Yyy... A ile kupek było wczoraj? Karmiłam butelką o 2:30 czy 3:30? Mogę podać już kolejną? - dziennik Maluszka Czas to dla mnie numer jeden pierwszego tygodnia, nie muszę zapamiętywać cyców, godzin, pieluszek i przysięgam- jeśli jakaś moja znajoma będzie w ciąży- właśnie to ode mnie dostanie, IDEALNY pomocnik
2) butelka Lovi + mleko Bebilon
Chcesz karmić piersią, ha, a kto nie chce. Kwestia tego, że mało która młoda mama karmi od razu bez problemu- jedne mają wklęsłe brodawki, inne mało pokarmu lub wcale, jeszcze inne- zbyt twarde brodawki; dlatego należy w wyprawce dla dziecka zawrzeć przynajmniej jedną butelkę oraz trochę sztucznego mleka, tak na wszelki wypadek. Ja dzięki bogu butelkę dostałam od kumpeli, a mleko poleciłam kupić jeszcze jak byłam w szpitalu.

3) smoczek uspokajający Lovi
Taa, oczywiście, że pamiętam mój post, z którego jasno wynikało "nie podawaj smoczka w pierwszych sześciu tygodniach życia dziecka". Co jednak zrobić, jak dziecko najedzone, suche, ubrane i ryczy? Pierwszą taką sytuację miałam jeszcze w szpitalu i sama położna mi powiedziała: "niech pani wykręci smoczek z butelki i spróbuje podać, bo to może być po prostu potrzeba ssania", jak powiedziała, tak zrobiłam, raz-dwa dziecko zasnęło. I w dupę z teorią. Tak czy inaczej, warto mieć smoczek- chociażby na wszelki wypadek (u mnie, przy przejściu na cyca smok w użyciu jest już rzadko). Próbowałam 3 smoczków i dynamiczny z Lovi okazał się najlepszy (mała lubi wypustki, prawie jak matka ;p)


4) podkłady na przewijak
Generalnie kupiłam je pod pupę, ale nie przewidziałam, że mam ogromny tyłek, a podkłady mają nieduże rozmiary, więc położyłam na przewijak. Okazały się rewelacyjne- nawet jak mała walnie stolca czy szczoszka między ściągnięciem jednej pieluszki a założeniem drugiej, wszystko pięknie leci na podkład, pach pach i wywalamy , a prześcieradło na przewijaku czyste.


Nie ogarnęła mnie matczyna miłość- wiecie, taka "od pierwszego wejrzenia, nieskończona" itd. Od pierwszych dni czułam bardziej poczucie obowiązku i odpowiedzialności za to wielkie-niewielkie coś, co mieszkało nad moim pęcherzem. Z dnia na dzień ta miłość powoli kiełkuje, z każdym jej grymasem, ziewnięciem i machnięciem rączki. Nie wiem, czy to kwestia mojego serca, czy tak właśnie rodzi się te uczucie, a może to wynik cesarki? Może po naturalnym porodzie kocha się od razu na maxa?

Opublikowano 02:01 by lipson

17 komentarzy

sobota, 7 grudnia 2013

Zanim przejdę do tematu głównego, zamieszczam wyniki ankiety przeprowadzonej wśród czytelniczek bloga Życie w pakiecie. Pytanie było: "Jak sądzisz, dlaczego Lipson tak długo nie jest aktywna na blogu?"

73%   urodziła, i teraz albo przewija bobensa albo sika mlekiem z cyca na prawo i lewo
14%jest tak wielka, że utknęła w wejściu do pomieszczenia gospodarczego, nadal czeka na dźwig
8 %w obawie przed porodem zmieniła płeć
4 %wykradła ze szpitala gaz rozweselający i zaszyła się w piwnicy
1 %wyjechała do Afryki sprawdzać plotkę na temat czarnych przyrodzeń

Generalnie tak- urodziłam. Było hmmm jakby to ładnie określić... chujowo :)


Nazajutrz po opublikowaniu ostatniego posta pojechałam do szpitala na kontrolne KTG. Pielęgniarka, która mi je zrobiła powiedziała, że na jej oko nie ma nic niepokojącego. Wezwała lekarza (młoda doktórka, na oko trzydzieści lat), która jednakże orzekła: 
- Nie do końca poprawny zapis, a biorąc pod uwagę podejrzenie tachykardii z wczoraj chciałabym panią zatrzymać w szpitalu.
Szok. Ja bez torby. Łóżko mieliśmy kupować z K. No i weekend jest...
- Mogę jutro przyjechać? - pytam.
- Jeśli tak pani zdecyduje, będzie trzeba podpisać rezygnację z hospitalizacji, jeśli coś się stanie- nie ponosimy za to odpowiedzialności.
O cholera.
- No to zostaję.

Przez trzy obowiązkowe doby w szpitalu robiono mi KTG 3 razy dziennie- rozwiały one podejrzenia nieprawidłowości w sercu Małej, jednak zamiast mnie puścić do domu lekarze zostawili mnie w spitalu- w końcu byłam już "na terminie". Chciałam urodzić jak najszybciej. Chodziłam po schodach, piłam ananasa, głaskałam się po brzuchu, masowałam sutki. 

Skurczy nie było. 

Minął dzień terminu. Następnego dnia zrobiono mi badanie "na krześle".
Rozwarcie 1 cm. Kurwaszmać.
(ps- badanie rozwarcia to najbardziej bolesne badanie, jakie kiedykolwiek przeszłam- wydaje mi się, że lekarz włożył mi w wedżajnę całe przedramię, łokieć i kawałek rękawka)
Werdykt: 28.11 nastąpi próba wywołania porodu- może się udać, może się nie udać.

28.11 rozgrywa się cała akcja:
6:00 - dostaję lewatywę, w łazience wyskakuje mi czop (o! jest sygnał!)
8:00 - podłączają oksytocynę, podpinają brzuchol pod KTG
8:30 - zaczynają się regularne odczuwalne skurcze co 2 minuty
9:00 - skurcze są bolesne, pytam o gaz, informacja zwrotna: gaz się skończył (co?!), ale zaraz wrzucą mnie do wanny
9:30 - tętno dziecka co chwilę "się gubi", (z perspektywy czasu wydaje mi się, że to przez moje złe oddychanie- ze strachu i bólu oddychałam chyba za szybko, co mówi mi położna kilka godzin później), leżę na sali sama, położna przychodzi co pół godziny-co godzinę, spodziewałam się lepszej opieki, 
10:00 - rozwarcie 3 cm (badanie znów boli jak cholera), jednak pani doktor stwierdza, że dziś urodzimy bo szyjka dojrzała i nie ma przeciwwskazań do przebijania wód
10:30 - ze względu na brak ciągłości w monitoringu KTG nie pozwalają mi się ruszyć, ani do wanny, ani na spacer (a bez pionizacji ciała poród jest gorszy), muszę cały czas leżeć, dzięki bogu przywożą gaz
11:00 - odlatuję z bólu, gaz wprowadza w niezłą fazę, ale boleć- boli, położna sprawdza rozwarcie- nadal 3 centymetry, CO KURWA?! 
11:30 - przychodzi zastępca ordynatora, znów sprawdza rozwarcie- 4 cm, zarządza przebicie wód płodowych; przebija, wody okazują się czyste, po ich wylaniu się tętno dziecka znika
położna czujnikiem dotyka różnych części mojego brzucha- nigdzie nie ma bicia serca dziecka
czujnik wyrywa jej pani doktor- każe kłaść mi się na bok, tętna dziecka nie ma, jest tylko moje
w panice piszę SMSa do K "przyjedź" - w tym momencie doktórka na mnie krzyczy, że mam się położyć na plecach, a położnej każe wezwać ordynatora i szykować jakiś lek
ogarnia mnie panika, nie kończę SMSa, ze strachem patrzę na czujnik
tętno pojawia się
ja pierdole
11:45 - skurcze są niemiłosiernie bolesne, w połączeniu z gazem powodują, że między skurczami prawie mdleję, pisze SMSa do K, że czas by przyjechał
12: 15 - gdy K wchodzi na salę, wodzę wzrokiem od jednej ściany do drugiej (efekt gazu), o wiele mi lepiej gdy on jest ze mną; trzyma mi gaz, głaszcze po ręce, wysłuchuje moich monologów:
- boli, boli, boli... kur*a, czemu po prostu nie kupiliśmy sobie psa albo kota?
- ej, po wszystkim kupisz mi bounty? ale nie jedno, kup mi siedem. w każdym jest po dwa kawałki, więc będę miała ich czternaście. dam każdemu inaczej na imię, to będą takie moje dzieci, a potem je wszystkie zjem
13:30 - rozwarcie nadal 4 centymetry - jestem załamana, tyle bólu i nic się nie rusza
15:30 - prócz nieopisanego bólu zaczynam czuć lekkie parcie na stolec, jupi! chyba w końcu coś poszło, przychodzą lekarze, badają mnie, krótko o czymś debatują i w końcu jeden mówi:
- dobrze, trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie
- co?! czemu?
- poród nie postępuje, a zapis KTG nie jest idealny, to są wskazania na cesarskie
jestem przerażona, ledwo schodzę z łóżka, blada, położne zdziwione, że nie dam rady dojść do drugiej sali, więc mnie wwożą na łóżku; tam zakładają jeszcze jeden wenflon, skurcze nadal napieprzają, do tego strach nie do opisania, dostaję tlen, każą położyć się na boku, wbijają znieczulenie w kręgosłup (słyszałam, że to okropnie boli, ale przy skurczach, które miałam i strachu, prawie w ogóle nic nie poczułam), rozkładają mi ręce jak do ukrzyżowania, znieczulenie zaczyna działać, pani anestezjolog każe oddychać porządnie, bo to "dla dzidzi" 

zaczyna się operacja
anestezjolog wszystko mi tłumaczy, ze zdziwieniem zauważam, że cesarka to nie "wyciągnięcie" dziecka, a raczej "wydobycie", "wyszarpnięcie" - po ruchach lekarza widzę, że intensywnie grzebie w moim brzuchu żeby wyciągnąć dziecko na zewnątrz, brakuje mu tylko łopaty, czuję "rozpychanie", w końcu lekarz naciska dość mocno na mnie a anestezjolog mówi: "dziecko wyciągnięte", słyszę delikatny bulgot, łzy mi lecą, bulgot przechodzi w lekki płacz, kilka chwil później pokazują mi dziecko i przystawiają do buziaka (jejku, jakie ciepłe!), wynoszą je na badania
zaczyna się szycie, jestem zadziwiająco zrelaksowana, żartujemy sobie z lekarzem i pielęgniarkami, próbuję go przekupić, by wyciął mi trochę tłuszczu, niestety się nie udaje
- a ja i wiesiołka i herbatę z malin piłam i nic kurde nie dało - narzekam
- dobrze, że pani wiesiołka łykała, tam omega 3, dziecko mądre będzie - odpowiada lekarz
- pewnie, ze mądre będzie, bo po mamie - ripostuję
- taa, skromne pewnie też
po zaszyciu przewożą mnie na salę, cała się telepię, leżę pod 2 kocami i kołdrą, jednak adrenalina trzepie mną jeszcze ponad pół godziny, nadal nie czuję nóg, zalecenia po cesarce: 12 godzin nie można się podnosić, zwłaszcza głowy, więc gdy przynoszą mi Gabrysię nie mogę nawet dokładnie jej zobaczyć, przystawiają mi do cyca- ssie.


Dalsze perypetie (a od kiedy dziecko się pojawiło, to jest ich od zaje...zawalenia) to temat już na inne posty, więc w tym momencie przerwę.
Dziecko urodziło się z wagą 3690g i wzrostem 54cm, zdrowe, amen. :)
A teraz idę po paracetamol i padnę głową w kołdrę, póki nasz śmierdziuch się nie obudzi.


A, jeszcze gratka dla wielbicielek K. Gdy dzwonił "po ludziach" z informacją, że został tata, jego przyjaciel spytał go:
- I jak się teraz czujesz?
- Wiesz - odpowiedział K - jakbym w pochmurny dzień poczuł na twarzy promienie słońca.
:)

Opublikowano 11:41 by lipson

29 komentarzy