Chyba każda ciężarna ma dni, w których jest tak zmęczona, wyczerpana i srająca hormonami, że ma ochotę po prostu się poryczeć. Albo czuje, że powinna się poryczeć, ale nawet na to nie ma energii.

U mnie było wczoraj mega kombo: 
- wizyta u dentysty
- 2 kilometry pieszo
- godzina korków z wkurzającym uczniem
- irytująca gadanina K do siebie samego nad malowanym biurkiem (po co, na co, tu nie pokrywa, no nic dziwnego, ale to bez sensu, itd itd)
- wizyta na blogu  i zazdrość oraz żal, że kopów mojego dziecka tak nie widać
- wizyta u Rodziców i rozmowa o tym, że nie mogę tego i tego, nie powinnam jechać na Woodstock, a te jabłka będą lepsze dla mnie niż tamte

Gdyby te rzeczy pojawiły się osobno- szara codzienność, jak mały irytujący komar. Ale jest różnica, czy lata wokół nas jeden komar czy chmara. I gdy w końcu wydaje się, że zabiłaś wszystkie- JEB!- i kolejny komar dziabie cię w czoło. 


Więc tak- byłam wyczerpana.

Ale mimo wszystko nie wiem, co zrobić z Woodstockiem. Nie zrozumcie mnie źle- nie jestem typem podscenowym, pogo, chlanie, skakanie, tarzanie się w błocie... Ale lubię Woodstock, lubię pobujać się gdzieś w tylnych rzędach, posiedzieć przy namiocie pod drzewami daleko od scen, odpocząć od gwaru miasta, zjeść krisznowe jedzenie. 

Doradźcie mi- mogę jechać na dwa dni na Woodstock? 


Nuta na dziś: