Zanim przejdę do tematu głównego, zamieszczam wyniki ankiety przeprowadzonej wśród czytelniczek bloga Życie w pakiecie. Pytanie było: "Jak sądzisz, dlaczego Lipson tak długo nie jest aktywna na blogu?"

73%   urodziła, i teraz albo przewija bobensa albo sika mlekiem z cyca na prawo i lewo
14%jest tak wielka, że utknęła w wejściu do pomieszczenia gospodarczego, nadal czeka na dźwig
8 %w obawie przed porodem zmieniła płeć
4 %wykradła ze szpitala gaz rozweselający i zaszyła się w piwnicy
1 %wyjechała do Afryki sprawdzać plotkę na temat czarnych przyrodzeń

Generalnie tak- urodziłam. Było hmmm jakby to ładnie określić... chujowo :)


Nazajutrz po opublikowaniu ostatniego posta pojechałam do szpitala na kontrolne KTG. Pielęgniarka, która mi je zrobiła powiedziała, że na jej oko nie ma nic niepokojącego. Wezwała lekarza (młoda doktórka, na oko trzydzieści lat), która jednakże orzekła: 
- Nie do końca poprawny zapis, a biorąc pod uwagę podejrzenie tachykardii z wczoraj chciałabym panią zatrzymać w szpitalu.
Szok. Ja bez torby. Łóżko mieliśmy kupować z K. No i weekend jest...
- Mogę jutro przyjechać? - pytam.
- Jeśli tak pani zdecyduje, będzie trzeba podpisać rezygnację z hospitalizacji, jeśli coś się stanie- nie ponosimy za to odpowiedzialności.
O cholera.
- No to zostaję.

Przez trzy obowiązkowe doby w szpitalu robiono mi KTG 3 razy dziennie- rozwiały one podejrzenia nieprawidłowości w sercu Małej, jednak zamiast mnie puścić do domu lekarze zostawili mnie w spitalu- w końcu byłam już "na terminie". Chciałam urodzić jak najszybciej. Chodziłam po schodach, piłam ananasa, głaskałam się po brzuchu, masowałam sutki. 

Skurczy nie było. 

Minął dzień terminu. Następnego dnia zrobiono mi badanie "na krześle".
Rozwarcie 1 cm. Kurwaszmać.
(ps- badanie rozwarcia to najbardziej bolesne badanie, jakie kiedykolwiek przeszłam- wydaje mi się, że lekarz włożył mi w wedżajnę całe przedramię, łokieć i kawałek rękawka)
Werdykt: 28.11 nastąpi próba wywołania porodu- może się udać, może się nie udać.

28.11 rozgrywa się cała akcja:
6:00 - dostaję lewatywę, w łazience wyskakuje mi czop (o! jest sygnał!)
8:00 - podłączają oksytocynę, podpinają brzuchol pod KTG
8:30 - zaczynają się regularne odczuwalne skurcze co 2 minuty
9:00 - skurcze są bolesne, pytam o gaz, informacja zwrotna: gaz się skończył (co?!), ale zaraz wrzucą mnie do wanny
9:30 - tętno dziecka co chwilę "się gubi", (z perspektywy czasu wydaje mi się, że to przez moje złe oddychanie- ze strachu i bólu oddychałam chyba za szybko, co mówi mi położna kilka godzin później), leżę na sali sama, położna przychodzi co pół godziny-co godzinę, spodziewałam się lepszej opieki, 
10:00 - rozwarcie 3 cm (badanie znów boli jak cholera), jednak pani doktor stwierdza, że dziś urodzimy bo szyjka dojrzała i nie ma przeciwwskazań do przebijania wód
10:30 - ze względu na brak ciągłości w monitoringu KTG nie pozwalają mi się ruszyć, ani do wanny, ani na spacer (a bez pionizacji ciała poród jest gorszy), muszę cały czas leżeć, dzięki bogu przywożą gaz
11:00 - odlatuję z bólu, gaz wprowadza w niezłą fazę, ale boleć- boli, położna sprawdza rozwarcie- nadal 3 centymetry, CO KURWA?! 
11:30 - przychodzi zastępca ordynatora, znów sprawdza rozwarcie- 4 cm, zarządza przebicie wód płodowych; przebija, wody okazują się czyste, po ich wylaniu się tętno dziecka znika
położna czujnikiem dotyka różnych części mojego brzucha- nigdzie nie ma bicia serca dziecka
czujnik wyrywa jej pani doktor- każe kłaść mi się na bok, tętna dziecka nie ma, jest tylko moje
w panice piszę SMSa do K "przyjedź" - w tym momencie doktórka na mnie krzyczy, że mam się położyć na plecach, a położnej każe wezwać ordynatora i szykować jakiś lek
ogarnia mnie panika, nie kończę SMSa, ze strachem patrzę na czujnik
tętno pojawia się
ja pierdole
11:45 - skurcze są niemiłosiernie bolesne, w połączeniu z gazem powodują, że między skurczami prawie mdleję, pisze SMSa do K, że czas by przyjechał
12: 15 - gdy K wchodzi na salę, wodzę wzrokiem od jednej ściany do drugiej (efekt gazu), o wiele mi lepiej gdy on jest ze mną; trzyma mi gaz, głaszcze po ręce, wysłuchuje moich monologów:
- boli, boli, boli... kur*a, czemu po prostu nie kupiliśmy sobie psa albo kota?
- ej, po wszystkim kupisz mi bounty? ale nie jedno, kup mi siedem. w każdym jest po dwa kawałki, więc będę miała ich czternaście. dam każdemu inaczej na imię, to będą takie moje dzieci, a potem je wszystkie zjem
13:30 - rozwarcie nadal 4 centymetry - jestem załamana, tyle bólu i nic się nie rusza
15:30 - prócz nieopisanego bólu zaczynam czuć lekkie parcie na stolec, jupi! chyba w końcu coś poszło, przychodzą lekarze, badają mnie, krótko o czymś debatują i w końcu jeden mówi:
- dobrze, trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie
- co?! czemu?
- poród nie postępuje, a zapis KTG nie jest idealny, to są wskazania na cesarskie
jestem przerażona, ledwo schodzę z łóżka, blada, położne zdziwione, że nie dam rady dojść do drugiej sali, więc mnie wwożą na łóżku; tam zakładają jeszcze jeden wenflon, skurcze nadal napieprzają, do tego strach nie do opisania, dostaję tlen, każą położyć się na boku, wbijają znieczulenie w kręgosłup (słyszałam, że to okropnie boli, ale przy skurczach, które miałam i strachu, prawie w ogóle nic nie poczułam), rozkładają mi ręce jak do ukrzyżowania, znieczulenie zaczyna działać, pani anestezjolog każe oddychać porządnie, bo to "dla dzidzi" 

zaczyna się operacja
anestezjolog wszystko mi tłumaczy, ze zdziwieniem zauważam, że cesarka to nie "wyciągnięcie" dziecka, a raczej "wydobycie", "wyszarpnięcie" - po ruchach lekarza widzę, że intensywnie grzebie w moim brzuchu żeby wyciągnąć dziecko na zewnątrz, brakuje mu tylko łopaty, czuję "rozpychanie", w końcu lekarz naciska dość mocno na mnie a anestezjolog mówi: "dziecko wyciągnięte", słyszę delikatny bulgot, łzy mi lecą, bulgot przechodzi w lekki płacz, kilka chwil później pokazują mi dziecko i przystawiają do buziaka (jejku, jakie ciepłe!), wynoszą je na badania
zaczyna się szycie, jestem zadziwiająco zrelaksowana, żartujemy sobie z lekarzem i pielęgniarkami, próbuję go przekupić, by wyciął mi trochę tłuszczu, niestety się nie udaje
- a ja i wiesiołka i herbatę z malin piłam i nic kurde nie dało - narzekam
- dobrze, że pani wiesiołka łykała, tam omega 3, dziecko mądre będzie - odpowiada lekarz
- pewnie, ze mądre będzie, bo po mamie - ripostuję
- taa, skromne pewnie też
po zaszyciu przewożą mnie na salę, cała się telepię, leżę pod 2 kocami i kołdrą, jednak adrenalina trzepie mną jeszcze ponad pół godziny, nadal nie czuję nóg, zalecenia po cesarce: 12 godzin nie można się podnosić, zwłaszcza głowy, więc gdy przynoszą mi Gabrysię nie mogę nawet dokładnie jej zobaczyć, przystawiają mi do cyca- ssie.


Dalsze perypetie (a od kiedy dziecko się pojawiło, to jest ich od zaje...zawalenia) to temat już na inne posty, więc w tym momencie przerwę.
Dziecko urodziło się z wagą 3690g i wzrostem 54cm, zdrowe, amen. :)
A teraz idę po paracetamol i padnę głową w kołdrę, póki nasz śmierdziuch się nie obudzi.


A, jeszcze gratka dla wielbicielek K. Gdy dzwonił "po ludziach" z informacją, że został tata, jego przyjaciel spytał go:
- I jak się teraz czujesz?
- Wiesz - odpowiedział K - jakbym w pochmurny dzień poczuł na twarzy promienie słońca.
:)