Rozpoczął się trzeci trymestr. Niecałe 90 dni dzieli mnie od Dnia, W Którym Otworzy Się Pochwa. Stwierdziłam, że czas odpowiedni by opowiedzieć o Zespole Policystycznych Jajników (PCO), chorobie która dyktuje zasady w moim życiu.

Zaczęło się w gimnazjum. Włosy jakieś takie na rękach ciemne, na plecach coś zaczęło się pojawiać, inne dziewczynki tak nie miały, więc poszłam do lekarza. Diagnoza dermatologa: "taka twoja uroda". 
Miesiączkę miałam mega nieregularną od zawsze, moja ex ginekolog, akurat wypisując mi receptę na antykoncepcyjne powiedziała: "to nic, tabletkami unormujemy".

Wiecie kto pierwszy powiedział mi, że mogę mieć problemy hormonalne? Specjalistka, do której jako studentka chodziłam na laserowe usuwanie włosów na brodzie (tak, doszło do tego). Babka od laserów po rozmowie ze mną stwierdziła, że mogę mieć problemy z jajeczkowaniem. Babka od laserów.

Zwierzyłam się koleżance, doradziła mi kompleksowe badania w klinice poznańskiej. Tam przyjęli mnie z podejrzeniem guza nadnerczy. Z perspektywy czasu zastanawiam się czy guz nie byłby lepszy- guza można usunąć. Na wypisie, po tygodniu hospitalizacji napisano "Zespół policystycznych jajników", zalecono tabletki trzy razy dziennie, lekarka powiedziała: "będzie bardzo trudno, ale dobrze by było schudnąć"

Co to jest PCO nikt mi nie powiedział. Przeczytałam w Internecie.
I się poryczałam.


PCO to same szitowe objawy: nadwaga, trudności z chudnięciem, problemy z potliwością, hirsutyzm (włosy wszędzie), problemy z przyswajaniem glukozy, zaburzenia miesiączki, brak jajeczkowania... i ten brak jajeczkowania w praktyce przekłada się na wyrok: SZANSE NA DZIECKO= 17%.

Po receptę na tabletki poszłam do lekarki rodzinnej, od razu dałam jej ksera ze szpitala by zaktualizowała moją kartę.
- O, PCO - odczytała z karty - Ale nie martw się, są jeszcze adopcje.
Miła perspektywa, prawda? A miałam wtedy ciut ponad dwadzieścia lat. Koleżanka, która okazała się być chora na PCO poradziła mi "Ty nie czekaj. Po dwudziestym piątym roku życia szanse w ogóle lecą na łeb, na szyję. Ja mam zamiar znaleźć sobie jakiegoś przystojnego mądrego studenta i zrobić sobie dziecko. Potem może być już za późno."

Byłam młodą studentką, życie przede mną, oczywiście, że chciałam mieć dziecko... ale KIEDYŚ. A puszczać się z kimś obcym, bo  potem może już się nie udać... To nie było dla mnie. Więc zaakceptowałam fakt, że mam WADĘ i nie robiłam nic. Odsuwając problem "na potem". 

K poznałam półtora roku temu, nasza druga randka to była impreza z okazji moich 25 urodzin. A 25 urodziny to ważna liczba w życiu chorych na PCO- płodność spada drastycznie. Na facetów patrzyłam inaczej niż kilka lat wcześniej- szukałam cech dobrych mężów i ojców. Dostrzegłam je u K. Po 5 miesiącach od naszego pierwszego spotkania opowiedziałam mu o mojej chorobie i powiedziałam, że chcę zacząć starać się o dziecko. Jeśli on nie chce, to koniec- nie mam czasu na związki bez przyszłości.

- I tylko tyle? - spytał po całej mojej opowieści.
- Jak to "tylko tyle"?! Właśnie ci powiedziałam, że najprawdopodobniej nigdy nie będę miała dzieci!
- I tyle? - powtórzył szczerze zdziwiony - Myślałem, że chcesz powiedzieć, że mnie nie kochasz i z nami koniec. A z chorobą sobie poradzimy, jesteśmy silni i damy radę.
- Chcę za miesiąc odstawić tabletki i zacząć starać się o dziecko - powiedziałam nadal w szoku, byłam pewna, że sam mnie rzuci po takich informacjach. Może nie zrozumiał?
- Dobrze. To wypadałoby żebym się wprowadził - powiedział spokojnie.

Dwa pierwsze miesiące obserwowaliśmy jajeczkowanie. Robiłam wszelkie badania, K również musiał. Seks uprawialiśmy według zaleceń Gina- "no to tak, pani Olu, seks we wtorek, czwartek i niedzielę". Dlatego wszyscy, którzy mówią starającym się o dziecko "najważniejsze to się zrelaksować i po prostu się kochać" gówno wiedzą. Seks jest w odpowiednie dni, po seksie nogi do góry i zamiast tulić się do faceta oblepiasz dupą ścianę. 

Gdy obserwacje wykazały, że moje jajniki nie pracują w ogóle, nadszedł czas na tabletki. Ponownie: seks według zaleceń Gina, tabletki na pobudzenie pracy jajników. Doszło nawet do tego, że podczas mojej pracy w Poznaniu, K przyjechał na weekend specjalnie po to, by "się bzyknąć". Nie "kochać się", a po prostu bzyknąć by nie stracić owulacji. Tak wyglądają starania o dziecko.

Gdy po miesiącach okazało się, że tabletki nie działają i czas na radykalne kroki (stół operacyjny), pomyślałam "o cholera, to już tak na poważnie". Wiecie... dojrzeć do dziecka to jedno, a robić dziecko, bo "już czas" to co innego. Może jednak nie czas? A może powinnam się wyszaleć? A co jeśli będę złą matką? Boże, jak w ogóle ja matką, przecież ja sama bajki jeszcze oglądam?!"
- A K cię wspiera? - spytała koleżanka.
- Oj tak, mówi, że sobie poradzimy.
- To ty się jeszcze zastanawiasz? Masz świetnego faceta, który przechodzi przez to wszystko i chce z tobą dzidzię. Ty go kochasz, on kocha ciebie, a dziecko to nie jest koniec świata.

Wylądowałam więc na stole. Sam zabieg pod narkozą, ale po zabiegu niezbyt przyjemnie, zwłaszcza przez strach po intubacji i ból po cewniku. Okropny ból i trauma w WuCecie przez kilkanaście dni. Po zabiegu lekarz powiedział "teraz czekamy na miesiączkę". Więc czekałam. Imprezowałam trochę, seks na ten krótki czas stał się znów "kochaniem" a nie "bzykaniem", psychika zrelaksowana, było ok.

Piszę "przez ten krótki czas", bo co prawda okres się w ogóle nie pojawił, ale pojawiły się dwie kreski na trzech testach ciążowych. Przy przeliczeniu okazało się, że Dzidziol będzie konsekwencją witania K po jego dwutygodniowej delegacji. Owoc tęsknoty i owoc miłości :)